wtorek, 31 stycznia 2012

Madryt vol 3

29.01.2012r.
NIEDZIELA

Niedziela, wiadomo trzeba się pokazać, dzień zaczęłyśmy więc od wizyty w Prado. Plan idealny, bo nie dość, że wejście za darmo to chodzi się po marmurach, włączone centralne ogrzewanie, na ścianach arcydzieła malarstwa europejskiego, wszystko cacy, ALE jakie było nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że wywieźli najbardziej przez nas oczekiwany obraz (Maya ubrana) do Tokio czy innego Szanghaju! Na szczęście jego druga, lepsza połowa - Maya naga została.

Potem  odwiedziłyśmy dworzec, który okazał się strzałem w dziesiątkę! W ramach poczekalni wielka dżungla i staw z żółwiami wodnymi. Impressed!


Dalej Dorotka zaciągnęła nas do parku, gdzie zobaczyłyśmy jedyny ponoć na świecie pomnik diabła i wielki staw, który słynie z możliwości pływania po nim wypożyczonymi łódkami. Niestety byłyśmy zbyt wykończone na machanie wiosłami, padłyśmy więc tylko i poobśmiewałyśmy trochę zakochanych par.



Wieczór skończyłyśmy tradycyjnie z piwem i tapasami. Ukłony w stronę dziewczyn, które poleciły nam bar "El tigre". Zwracam uwagę na widoczny w lewym, dolnym rogu talerzyk niekończących się tapasów. Tego było jeszcze więcej!!!



czwartek, 26 stycznia 2012

Madryt vol 2

28.01.2012r.
SOBOTA

Na własnej skórze doświadczyłyśmy różnicy temperatur między Walencją, a Madrytem. Różnica polega na tym, że bez włączonego piecyka nie da się przespać nocy nie przymarzając do podłogi. Na początku zdawało mi się, że może tylko ja marznę, ale kiedy zobaczyłam Dorotkę z kapturem bluzy na twarzy, oddychającą jak przez respirator, straciłam wszelkie wątpliwości.



Na rozgrzewkę poszłyśmy więc na, polecane nam przez dziewczyny, Churrosy.  Trafiłyśmy do chyba najsławniejszej w Madrycie kawiarni, która jak się okazało, działa całą dobę. Dlaczego? Bo churrosy, czyli tłuste, podłużne paluchy, przypominające trochę chrupiące pączki są podobno najlepsze na kaca. Żeby dorzucić kalorii macza się je dodatkowo w czekoladzie. Wszystko trzeba zjeść szybko, na ciepło bo potem podobno staje się gumowate.



Potem zaczęłyśmy chodzić po mieście i oglądać wszystkie, opisane w przewodniku "must see". W międzyczasie zaczęłyśmy się zastanawiać czemu wszędzie kręcą się poprzebierani Chińczycy. Nie żeby mnie to niepokoiło, ale trochę nieswojo zwiedza się europejską stolicę, która wygląda jak pod oblężeniem. Zagadkę rozwikłałyśmy na plaza del Sol, gdzie parada chińskich wojowników porozwieszała balony "Feliz año nuevo" - szczęśliwego nowego roku. Oto trafiłyśmy na obchody nowego chińskiego roku. Potem już ciągle czułam się jak w jakimś marnym skeczu bo gdziekolwiek nie poszłysmy nagle ulicę przecinały nam kolorowe, chińskie parady. Ciągle nie rozwikłałam jeszcze dlaczego towarzyszyły im też smerfy, kot ze shreka i hellokitty...

  
A wieczorem dziewczyny zabrały nas do klubu, co choć nie zostało uwiecznione, musi zostać odnotowane na blogu ponieważ DOROTKA uznała go "zajebisty" i obiecała, że jeśli znajdziemy taki w Walencji będzie z nami do niego chodzić codziennie. Challenge accepted!

Tymczasem, trochę z tego, co widziałyśmy: 







środa, 25 stycznia 2012

Madryt vol1

20.01.2012r.
PIĄTEK


Zaczęło się od maila do Magdy i Agnieszki z Erasmusa w Madrycie, które poznałyśmy w Walencji. Dziewczyny zgodziły się nas przenocować, co uczciłyśmy okrzykiem radości i zaczęłyśmy pakować torby. 

W piątek po  południu zaraz po oddaniu ostatnich  prac, a raczej wstydliwym ich podrzuceniu, pobiegłyśmy z wiecznie przewracającą się walizeczką na dworzec. Szybkie przejęcie 20 euro przez kasjera i z biletami w zębach wtoczyłyśmy się do autobusu. 4 godziny porywającej jazdy i dotarłyśmy do stolYcy. 

Dziewczyny przyjęły nas z prawdziwą, polską gościnnością i już pierwszego wieczoru zapoznały nas z nowym drinkiem, który przewijał się już potem przez cały wyjazd. Nazywa się to "Calimocho" i jest połączeniem wina z Colą. Proste a dobre, podobno ciągle się je tu pije, choć osobiście chyba byłam zbyt bardzo zaślepiona Sangrią, żeby to zauważyć.Tak czy siak polecam! Szkoda tylko, że jak zauważyła Dorotka, nazwa za bardzo kojarzy się z Kalim i moczem.

PS: zdjęcie dedykuję Marzence, która zainspirowała mnie swoimi osiągnięciami w "pejncie"


Madryt

  Miałam nadzieję, że historia zgubionych dokumentów skończy się wyrobieniem nowych w Polsce za pośrednictwem moich rodziców. Cóż za naiwność i próżna wiara w naszą administrację! Oczywiście okazało się, że muszę osobiście złożyć wniosek do konsulatu, który znajduje się w Madrycie. I tak zaczęła się nasza podróż...


CDN






piątek, 13 stycznia 2012

Bulby


Z wczorajszego spaceru - nowe odkrycie. Bulwiaste drzewa, przez niektórych nazywane marchewkowymi. Wiem, że teraz wszyscy maja mnie za sadystkę, ale nie powstrzymam się i napiszę, że było 18 stopni! Przypominam - 6 stycznia.

czwartek, 12 stycznia 2012

Tam i z powrotem


Tak żegnałyśmy się z Walencją i po zbyt krótkich 3 tygodniach wróciłyśmy. Lecąc do Warszawy zgubiłyśmy z Domi karty pokładowe na taśmie do prześwietlania bagażu, w tę stronę zgubiłam wszystkie dokumenty i dzikim fartem udało mi się dostać do samolotu tylko z paszportem. Brawo!

Funny story, nigdy nie próbujcie dogadać się z policją lotniskową o 3 nad ranem. Byli gotowi mnie aresztować za sam fakt wciśnięcia dzwonka i wybudzenie z drzemki.

W końcu jednak, po upojnych 6 godzinach dotarłyśmy do mieszkania (jaki postęp w porównaniu z 13 godzinami poprzednim razem!). Powitał nas odór z lodówki. Jeszcze kilka dni i zostawiona przed świętami, rozkrojona cytryna sama wypełzłaby do śmieci.

Potem szybki rekonesans przywiezionej wałówki z Polski, co najlepiej skomentowała Ania słowami : "Misia wzięłaś? Waży z 200 gram! nie żal Ci było go brać zamiast kiełbasy?"

I w tym nastroju zaczęłyśmy robić rendery na egzamin, który odbył się następnego dnia.... Godzinę wcześniej niż sądziłyśmy.... Plus bycia na Erasmusie jest jednak taki, że wykładowcy z założenia maja Cię za osobę ograniczoną i nie wyrzucają z sali za tak drobne przewinienia. Que suerte!