czwartek, 26 stycznia 2012

Madryt vol 2

28.01.2012r.
SOBOTA

Na własnej skórze doświadczyłyśmy różnicy temperatur między Walencją, a Madrytem. Różnica polega na tym, że bez włączonego piecyka nie da się przespać nocy nie przymarzając do podłogi. Na początku zdawało mi się, że może tylko ja marznę, ale kiedy zobaczyłam Dorotkę z kapturem bluzy na twarzy, oddychającą jak przez respirator, straciłam wszelkie wątpliwości.



Na rozgrzewkę poszłyśmy więc na, polecane nam przez dziewczyny, Churrosy.  Trafiłyśmy do chyba najsławniejszej w Madrycie kawiarni, która jak się okazało, działa całą dobę. Dlaczego? Bo churrosy, czyli tłuste, podłużne paluchy, przypominające trochę chrupiące pączki są podobno najlepsze na kaca. Żeby dorzucić kalorii macza się je dodatkowo w czekoladzie. Wszystko trzeba zjeść szybko, na ciepło bo potem podobno staje się gumowate.



Potem zaczęłyśmy chodzić po mieście i oglądać wszystkie, opisane w przewodniku "must see". W międzyczasie zaczęłyśmy się zastanawiać czemu wszędzie kręcą się poprzebierani Chińczycy. Nie żeby mnie to niepokoiło, ale trochę nieswojo zwiedza się europejską stolicę, która wygląda jak pod oblężeniem. Zagadkę rozwikłałyśmy na plaza del Sol, gdzie parada chińskich wojowników porozwieszała balony "Feliz año nuevo" - szczęśliwego nowego roku. Oto trafiłyśmy na obchody nowego chińskiego roku. Potem już ciągle czułam się jak w jakimś marnym skeczu bo gdziekolwiek nie poszłysmy nagle ulicę przecinały nam kolorowe, chińskie parady. Ciągle nie rozwikłałam jeszcze dlaczego towarzyszyły im też smerfy, kot ze shreka i hellokitty...

  
A wieczorem dziewczyny zabrały nas do klubu, co choć nie zostało uwiecznione, musi zostać odnotowane na blogu ponieważ DOROTKA uznała go "zajebisty" i obiecała, że jeśli znajdziemy taki w Walencji będzie z nami do niego chodzić codziennie. Challenge accepted!

Tymczasem, trochę z tego, co widziałyśmy: 







3 komentarze: